Jesteśmy na stałe podłączeni do Internetu, dzień i noc bombardowani informacjami. Tych informacji jest tak dużo, że nie jesteśmy w stanie ich przetworzyć, a chociaż ludzie lubią nadawać tym wiadomościom znaczenie, to tak naprawdę większość z nich nie ma wpływu na nasze życie. A nawet jeśli ma wpływ, to po pierwsze jest on znikomy, a po drugie i tak jesteśmy zazwyczaj pozbawieni możliwości reakcji. Połączmy to z naszą potrzebą „bycia na bieżąco”, a rezultatem będą dziesiątki i setki godzin bezpowrotnie tracone przez większość z nas każdego miesiąca. Na szczęście z pomocą przychodzi dieta informacyjna.
Ostatnio przez cały miesiąc byłem na diecie informacyjnej – było to moje kolejne wyzwanie (ich listę możesz znaleźć tutaj [klik!]) W ramach tych wyzwań robię eksperymenty, testuję nowe rzeczy i sprawdzam jak wpływają one na mnie i na moje życie, a później opisuję swoje wrażenia i dzielę się spostrzeżeniami.
Wniosek z tego wyzwania jest następujący: dieta informacyjna działa bardzo dobrze, można zaoszczędzić dzięki niej mnóstwo czasu (ja zyskałem ponad 3 godziny dziennie czyli około 100 godzin w skali miesiąca) i nie stracić przy tym właściwie niczego. O szczegółach przeczytacie poniżej.
Na czym polega dieta informacyjna?
Skoro dociera do nas tyle informacji, to naturalną rzeczą jest że musimy je selekcjonować, Najprościej rzecz ujmując, dieta informacyjna polega na odłączeniu się od źródeł informacji – tj. na całkowitym odcięciu się od tych mniej istotnych lub ich ograniczeniu oraz na opracowaniu systemu, według którego można jak najszybciej dotrzeć wyłącznie do informacji dla nas niezbędnych (i najlepiej jedynie do nich).
W jej ramach:
Po pierwsze, rezygnujesz lub ograniczasz dostęp do telewizji, gazet, programów informacyjnych, portali społecznościowych, aplikacji czy blogów. Rezygnujesz z angażowania się w tematy, które cię nie dotyczą, by zyskać czas i móc w większym stopniu zająć się tymi które są dla ciebie ważne.
Po drugie, przestajesz być „niewolnikiem powiadomień” – walczysz z FOMO („fear of missing out”, czyli w wolnym tłumaczeniu „lęk przed przegapieniem czegoś”): wyłączasz powiadomienia w urządzeniach mobilnych, rzadziej zaglądasz na maila i na konta na serwisach społecznościowych, przestajesz obserwować osoby, których wpisy nie mają dla ciebie większej wartości.
Każdy z nas ma wybór i decyduje w jaki sposób wykorzystać swój czas. Nie zdajemy sobie z tego sprawy, ale każdy z nas poświęca przynajmniej kilka godzin dziennie na zdobywanie informacji i analizowanie spraw, które nie mają z nim bezpośredniego związku. Nie mówię że jest to coś złego, ktoś może na przykład zajmować się politologią i wtedy naturalne jest, że obserwuje procesy zachodzące na świecie, natomiast zdecydowanie nie wpisuje się to w mój styl życia.
Nie zrozumcie mnie źle, uważam że to co dzieje się na świecie jest bardzo interesujące, ale jednocześnie chcę skupić się w jak największym stopniu na tym, co zależy ode mnie. Chcę poświęcić jak najwięcej czasu swoim najbliższym i sobie, swoim projektom, swojemu rozwojowi, swoim marzeniom. Czas się dla mnie liczy, dlatego jeśli mam okazję spróbować zyskać na stałe kilka godzin dziennie, to chcę z tego skorzystać. Właśnie dlatego zdecydowałem, że warto spróbować tak zwanej „diety informacyjnej”.
Jakie są korzyści z diety informacyjnej, czyli dlaczego na nią przeszedłem?
Przeszedłem na dietę informacyjną dlatego, że tak jak pisałem wcześniej, zrozumiałem, ile tracę na zdobywanie nic nie znaczącej wiedzy – głównie z gatunku tej, która nie jest istotna, ale jest na istotną kreowana i która nie wnosi nic konstruktywnego do naszego życia i traci znaczenie po upływie tygodnia, dnia czy nawet godziny. Pierwszym powodem jest więc to, że chciałem zyskać kilka godzin dziennie.
Druga kwestia – przekaz medialny, który do nas dociera jest w dużej mierze oparty na negatywnych treściach. Gdybym opierał swój światopogląd wyłącznie na oglądanych w telewizji czy słuchanych w radio serwisach informacyjnych, to traktowałbym świat jako przerażające miejsce, w którym każdego dnia dzieją się straszne rzeczy – jednego dnia ktoś zabija kogoś siekierą w centrum miasta, kolejnego rozbija się samolot, a jeszcze kolejnego wybucha wojna. Oczywiście nie można udawać, że to wszystko nie ma miejsca, ale jednocześnie nie chcę spędzać całych dni na dowiadywaniu się o szczegółach poszczególnych konfliktów i katastrof. Media uważają (jak się wydaje słusznie), że ludzi z reguły łatwiej jest zainteresować wiadomościami tragicznymi niż pozytywnymi, dlatego to te pierwsze dominują w przekazie medialnym – a to nie jest zdrowe, ponieważ wywołuje negatywne emocje. Ja jestem zdania, że na świecie dzieje się co najmniej tyle samo dobrych rzeczy co złych i chcę selekcjonować te które wpływają na mnie w negatywny sposób. Dieta informacyjna bardzo w tym pomaga.
Po trzecie, chciałem zwiększyć swoją efektywność. Często jest tak, że mamy zbudowane w sobie przekonanie, że musimy zawsze wiedzieć jako pierwsi wszystko i o wszystkim. W tym celu zostawiamy na przykład włączone powiadomienia w telefonie – powiadomienia przychodzą co kilka czy kilkanaście minut, a my mamy nawyk natychmiastowego sprawdzania „co przyszło” – w ten sposób co chwilę odrywamy się od pracy i tracimy koncentrację. Nie chcę już tak robić, chcę najpierw wykonać to, co sobie założyłem, a dopiero po skończonej pracy lub podczas zaplanowanej przerwy przejrzeć nowe powiadomienia.
Dieta informacyjna – co zdecyd0wałem się ograniczyć?
Zdecydowałem, że w ramach diety informacyjnej przez cały ten miesiąc:
- Nie oglądam telewizji.
- Rezygnuję z dostępu do wszystkich programów informacyjnych, portali, gazet.
- Wyłączam powiadomienia na komórce i tablecie.
- Zaglądam na Facebooka maksymalnie raz dziennie.
- Zaglądam na maila maksymalnie raz dziennie.
- Przestaję obserwować większość osób na Snapchacie i Instagramie.
- Nie przeglądam całego walla na Twitterze, przeglądam jedynie profile osób, których wpisy najbardziej mnie interesują.
- Znacznie ograniczam liczbę blogów, które czytam i wybieram tylko blogi, które kreują opinie na tematy o których piszę lub którymi chcę się zająć w przyszłości.
- Kończę z nawykiem w ramach którego pierwszą rzeczą, którą robię po obudzeniu się, jest przejrzenie powiadomień – od dzisiaj najpierw wstaję, ćwiczę, myję się, i robię śniadanie, a dopiero później przeglądam powiadomienia.
- Nie dodaję nikogo „bezmyślnie” do obserwowanych – zanim to zrobię zastanawiam się czy naprawdę warto.
To dość drastyczne kroki, ale jestem zdania, że tylko podejmując zdecydowane działania można zmienić (i potencjalnie zyskać) naprawdę dużo.
Co poszło dobrze, co zrobiłem w ciągu tego miesiąca?
– ograniczyłem korzystanie z Facebooka do minimum – przez cały miesiąc tylko z pięć razy przejrzałem tablicę, jedyną rzeczą którą robiłem częściej było opisywanie na wiadomości.
– za każdym razem gdy siadałem do pracy czy nauki wyciszałem telefon i tablet i odkładałem je daleko od siebie. Powiadomienia przeglądałem dopiero gdy robiłem sobie przerwę i jeśli nie było to nic bardzo ważnego to odpisywałem dopiero po skończonej pracy.
– spędziłem tylko kilka godzin na śledzeniu newsów dotyczących polityki i pokrewnych dziedzin (zamiast zwyczajowych kilkudziesięciu).
– usunąłem 1/3 obserwowanych osób na Instagramie.
– przestałem przeglądać walla na Twitterze (przez cały miesiąc nie zrobiłem tak nawet raz), zamiast tego wybrałem pięć najbardziej interesujących mnie profili i czytałem tweety bezpośrednio stamtąd.
– przez cały miesiąc nie oglądałem telewizji (pomijając sytuacje w których byłem u rodziców, gdzie wiadomości ogląda się często „do kolacji”).
– ograniczyłem ilość blogów, które czytam i zaglądałem rzadziej na te ulubione (raz na kilka dni zamiast każdego dnia).
– przestałem oglądać kogokolwiek na Snapchacie – przeglądałem jedynie snapy wysyłane bezpośrednio do mnie.
– nie przeczytałem w gazecie ani jednego artykułu dotyczącego bieżących spraw (nowości w polityce czy sporcie).
– nie oglądałem ani jednej transmisji na Periscope.
Efekty, czyli co można zyskać dzięki diecie informacyjnej?
– zyskałem około 100 godzin w skali miesiąca. Oceniam że wcześniej poświęcałem na śledzenie informacji około 3-4 godzin dziennie, a teraz ograniczyłem to do 0,5-1 godziny dziennie. Jedna godzina to wciąż dużo, ale oszczędność czasu i tak jest ogromna. W 100 godzin można w końcu na przykład nauczyć się nowego języka albo podstaw gry na jakimś instrumencie.
– pozbyłem się FOMO – przeświadczenia, że jeśli przez chwilę będę poza portalami społecznościowymi, to ominie mnie coś ważnego. Kompletnie tak nie jest, w tym miesiącu kilka razy nie wchodziłem na takie portale nawet przez kilka dni i nie ominęło mnie nic istotnego – najważniejsze informacje i tak do mnie docierały innymi kanałami – wystarczyło że raz na kilka dni przeglądałem same nagłówki artykułów udostępnianych przez moich znajomych i te kilka wspomnianych profili na Twitterze.
– zdałem sobie sprawę jak duże znaczenie nadajemy mało istotnym rzeczom. Uważałem śledzenie niektórych informacji za niezbędne, tymczasem okazało się że zaprzestanie obserwowania tych kanałów nie wywołało żadnych negatywnych skutków. Po pierwsze te informacje tak naprawdę nie są mi potrzebne, a po drugie moje emocjonalne zaangażowanie i śledzenie oraz przeżywanie newsów nie ma żadnego wpływu na to jak potoczą się te wydarzenia, a co za tym idzie, angażując się w to emocjonalnie w dalszym ciągu jedynie marnowałbym swój czas i energię.
– wróciłem do czytania książek – dość nieoczekiwany przeze mnie efekt, przeczytałem w tym miesiącu książkę fantastycznonaukową i jestem w połowie kolejnej. Nie jest to może jakiś wybitny wynik, ale jest to dla mnie o tyle ważne, że wcześniej bardzo lubiłem czytać takie książki, a już od bardzo dawna nie miałem na to czasu (właściwie przez ostatnie dwa lata ograniczałem się niemal wyłącznie do podręczników na studia oraz książek dotyczących rozwoju osobistego czy prowadzenia biznesu – dla porównania w najlepszym okresie czytałem po około dwie powieści tygodniowo, czyli około stu książek rocznie). Przed listopadem jedząc obiad oglądałem coś (na przykład wiadomości) na YouTube, przeglądałem Facebooka lub Twittera. Teraz zamiast tego brałem książkę i czytałem po kilka stron. Miałem też czas na to, żeby w ramach relaksu położyć się w łóżku i przeczytać kolejne kilkanaście czy kilkadziesiąt stron takiej książki (wcześniej rownież przeznaczyłbym go na śledzenie nieistotnych informacji).
– mniej się rozpraszałem, bo wyeliminowałem dużą część bodźców z zewnątrz, nauczyłem się bardziej skupiać na swojej pracy.
– dzięki temu że miałem więcej czasu i mniej rzeczy mnie rozpraszało, nauczyłem się i dobrze napisałem trudne kolokwium, które miałem w tym miesiącu oraz opublikowałem na blogu wszystkie zaplanowane wcześniej artykuły trzymając się harmonogramu.
Co dalej?
Uważam że to był bardzo owocny eksperyment, a efekty wręcz przerosły moje oczekiwania.
Dlatego nie tylko zostaję na diecie informacyjnej, ale też jeszcze bardziej ją zaostrzam (a Tobie szczerze polecam, żebyś też spróbował, nawet na tydzień).
A w międzyczasie będę podejmował się kolejnych wyzwań – pełną listę dotyczących ich wpisów wraz z opisami i komentarzami możecie znaleźć tutaj (klik!).
Zainspirowałeś mnie tą dietą i sam muszę niej spróbować. Już od dłuższego czasu zauważam, że tracę sporo cennego w klasie maturalnej czasu śledząc nic nie wnoszące do mojego życia informacje. Po za tym świetny blog poruszający wiele interesujących mnie kwestii. Pozdrawiam! 😉
Spróbuj koniecznie! Ja stosuję dietę informacyjną już piąty miesiąc i nawet nie myślę o tym żeby wracać do dawnych nawyków – długoterminowe korzyści są naprawdę ogromne i nie ma przy tym właściwie żadnych strat. Cieszę się, że podoba Ci się blog 🙂 Też pozdrawiam!
Hej, świetny artykuł, sporo można się z niego dowiedzieć, 100 godzin w miesiącu to nie w kaszę dmuchał 🙂
Pozdrawiam 🙂